Recenzja płyty „Adore Life”

Nie od dziś wiadomo, że nagranie drugiego albumu to nierzadko trudniejsza sprawa niż sam debiut, a historia muzyki zna wiele przypadków wykonawców, którzy połamali sobie na tym zęby pozostając na zawsze w cieniu swoich początkowych dokonań. Wydany niedawno album „Adore life” żeńskiego kwartetu The Savages udowodnił, że syndrom drugiej płyty nie musi stać się ich udziałem.


Startujemy naprawdę z wysokiego C – otwierające „The Answer” to pokaźna dawka klasycznego (sic!) punka z pięknym, efektownym wokalem Jenny Beth, która od razu stawia sprawę jasno – If you don’t love me, you don’t love anybody! Jak kawałek, tak i teledysk – nie bierze jeńców. The Savages na szkolnym koncercie, a dookoła pogo zbuntowanej młodzieży. Wszystko to mogłoby budzić przypuszczenia, że album będzie tylko kolejnym artystycznym hołdem dla punkrocka i wyrazem nostalgii za przełomem 70/80. Nic bardziej mylnego, o czym doskonale wiedzą, Ci którzy słuchali debiutanckiego albumu grupy.
Bo na „Adore life” jest miejsce i na niepokój spod szyldu Joy Division i na energię The Stooges i przede wszystkim na dużą dawkę porządnego rockowego grania. Tempo otwarcia, utrzymuje kolejny na płycie „Evil” z przebojowym, uwodzącym riffem. Dalej jest nie mniej ciekawie – chociażby za sprawą nastrojowego „Adore” (czy tylko ja w jego finale słyszę pobrzmiewające The Stone Roses?). Albo robiące piorunujące wrażenie „Mechanics” – dojmujący epicki utwór, w którym Beth niczym kapłanka podczas misterium snuje rozważania o miłości, będącej w warstwie lirycznej motywem przewodnim albumu. Ponadto nie da się uciec od porównań wokalu frontmanki The Savages do głosu i maniery Patti Smith. Zwłaszcza, gdy Beth zaczyna melorecytować, brzmi jak autorka „The Horses” wykrzykująca swoje manifesty (utwór „I need something new!”). I nie przynosi to jej żadnej ujmy – brzmi oryginalnie i wyraziście. Bez wątpienia po Courtney Barnett to kolejna współczesna rockowa heroska.


Mimo licznych inspiracji, trzeba przyznać, że The Savages bardzo sumiennie zapracowały na własny, oryginalny styl. Autorski koncept przyniósł bardzo równy album, bez wyraźnie słabszych punktów. „Adore life” należałoby uznać za godną sukcesorkę wydanej w 2013 płyty „Silence Yourself”. To album, na którym zespół potwierdza swoją klasę i rozwija talent. Czapki z głów!